Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Ostatnia brygada.djvu/42

Ta strona została skorygowana.

jął do wiadomości, że kwitu nie otrzyma, bo taki papierek może zgubić, albo co, Migielski zaś jest uczciwym człowiekiem, na dowód czego sam go „wprowadzi we władanie“.
Pojechali na Żórawią. Już rozpogodzony Migielski opowiadał cuda o swojej kamienicy.
— A ma ona i swój pieprzyk, che, che, szezgólniej dla kawalera.
— No? Proszę?
— Na drugiem piętrze, tuż nad panem mieści się „Pani Zuzanna“.
— Cóż to za dama?
— Ach, wciąż zapominam, że pan świeżo do nas przyjechał. „Pani Zuzanna“, to panie, to jeden z najszykowniejszych salonów mód w Warszawie. P-a-a-aa--nie, co tam za kobietki bywają! Palce lizać.
— No, ale ja przecież nie mogę ubierać się u „Pani Zuzanny“. Cóż mi z jej klijentek?
— Jakto co? Będzie pan ciągle spotykał na schodach te klijentki. A wiadomo, że na schodach o znajomość nie trudno. Pozatem mieszkać pod salonem mód to bajeczna wygoda. Niejedna mężatka zawahałaby się: przyjść czy nie, a nuż kto zobaczy wchodzącą do bramy? A tak wali, jak w dym — do salonu mód!
Na schodach istotnie spotkali kilka pań, nawet niebrzydkich, które ciekawie przyglądały się Dowmuntowi, co zresztą go nie zdziwiło, jego cera bowiem koloru bronzu musiała zwracać uwagę.
Po kilkugodzinnych naradach z tapicerami i meblarzem, odczepiwszy się wreszcie od Migielskiego pojechał na obiad.
Wrażenia pierwszych dni pobytu w stolicy, układając się w jego pamięci chronologicznie, spiętrzyły się w stertę, której wolał jeszcze nie porządkować. Bał się.
Bał się rozczarowania.
Uczucie osamotnienia potężniało w nim, czy to wówczas, gdy przypomniał mały grób na Bródnie, czy obojętne twarze dalekich krewnych, czy antypatyczne figury