Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Trzy serca.djvu/68

Ta strona została skorygowana.

— Ale chyba nie zechcesz, mój synu, skazać Goga, twego brata na nędzę.
— Dlaczego na nędzę? — wzruszył Maciej ramionami. — Jest młody, zdrowy, nie ciążą na nim żadne obowiązki. — Może zarobić na siebie, może pracować.
— Nie tak łatwo dziś o odpowiednią pracę — wtrącił adwokat.
— A cóż to znaczy odpowiednia praca? Każda jest odpowiednia, jeżeli nie ma innej. Jeżeli hrabia Tyniecki przez długi szereg lat mógł być pisarzem prowentowym we własnych dobrach... Zresztą proszę bardzo. W każdej chwili pan... pan... Zudra może zająć tę posadę.
— Żartujesz, mój synu.
— Dlaczego? Wcale nie żartuję. Chyba pani hrabina... chyba mama nie sądzi, że zajęcie, które nie ubliżało jej synowi, będzie ubliżało panu Zudrze?
— Ujmujesz kwestię demagogicznie, mój chłopcze. Nic ubliżającego w żadnej pracy nie ma. Mówisz w rozdrażnieniu i sam, jeżeli zechcesz spojrzeć, na to obiektywnie, przyznasz, że dla człowieka z takim wykształceniem jak Gogo, nie jest odpowiednia posada pisarza.
Maciej rozłożył ręce:
— Niestety, innej w Prudach dla pana... Zudry nie ma. Nie jest chemikiem, więc nie może być dyrektorem cukrowni, nie jest ani prawnikiem, ani handlowcem, by został administratorem. Nawet rządcą nie mógłbym go zrobić, bo nie jest wykształconym rolnikiem.
— Więc też nie proszę cię o posadę dla Goga. Daj mu jeden z folwarków, albo jakąś rentę. Jeżeli nie dożywotnią, to przynajmniej na lat kilka, póki nie zdoła stworzyć sobie jakiejś egzystencji.
Maciej uśmiechnął się:
— Gdybym nawet zgodził się na to, czego zresztą nigdy nie zrobię, sądzę, że ambicja pana Zudry nie pozwoliłaby mu przyjąć ode mnie takiej jałmużny.
— Ma pan słuszność — sucho odpowiedział Gogo. — Nicze-