Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

dziach, dawno umarłych, mówił z taką żywością, jakby opowiadał ploteczki o najbliższych znajomych. Podrwiwał nawet z ich śmiesznostek, dowcipnie akcentował różne dwuznaczniki, całkiem zresztą niewinne, czasami zniżał poufnie głos, jakby się obawiał, że pani Vosier lub Ivetta Bertanon, o których opowiadał, mogą podsłuchiwać pod drzwiami. Magda wtrącała swoje okrzyki zdumienia i pytania zawsze w porę.
Miała swój własny system, swoją metodę prowadzenia rozmowy ze starszymi panami. Metoda ta była niezawodna a polegała na mieszaninie naiwnego podziwu i prawie dziecinnej kokieterji. Starsi panowie przepadali za taką okazją do przekonania się, że są jeszcze potrochu mężczyznami, a że pozatem młode i ładne oczy widzą w nich studnię mądrości i piramidę wiedzy. Była to metoda łatwa, a Magda wyspecjalizowała się w niej jeszcze za czasów swoich codziennych sjest kawiarnianych z dyrektorem Balzerem, z prezesem Godzińskim i resztą.
I pan Michał pod tym względem nie różnił się od nich. Ożywił się, rozruszał, sypał dowcipami, zakończył zaś serją bardzo zgrabnych komplementów, wśród których, jak Magda z góry przywidywała, niezabrakło i tradycyjnego u wszelkich „tatusiów“ zapewnienia, że szkoda, że jest stary, bo gdyby nie był stary, byłby młodszy, a wtedy — wiadomo.
— Możnaby pomyśleć — zastanawiała się kiedyś Magda — że każdy starszy pan zamłodu był masowym zdobywcą serc.
Teraz ostrożnie przystąpiła do rzeczy. Oczywiście to okropne, ale musi wrócić już nadół, wrócić z pomyślnym rezultatem swojej misji. Chodzi o gabinet. Pan Michał i tak prawie go nie używa, pracując zawsze w bibljotece,