Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

Magda instynktownie pochyliła się i przez badyle wrzosów przyglądała się im ze zdumieniem. Więc tak. Zdradzał ją ze swoją dawną kochanką. Nie mogła jeszcze dokładnie rozeznać jej rysów. Wiedziała jednak, że Mira ma około trzydziestki i że nie cieszy się opinją ładnej. Wyglądała w każdym razie ciężko, ciężko i staro.
Magda w pierwszym odruchu chciała uciekać do parku, lecz było to niemożliwe: gdy tylko wydostanie się z kotlinki na ugór, zobaczą ją odrazu i oczywiście gotowi ją posądzić o to, że umyślnie tu przyszła ich szpiegować.
— Co robić!? Co robić?!...
Teraz już słyszała odgłos kopyt konia i ich niewyraźne głosy. Zsunęła się w dół. Najlepiej będzie udać, że niczego nie widziała. Tak!... Uklęknąć i udawać zemdloną. Niech przejdą mimo, niech ta... ta... dziwka ma czas cofnąć się.
Był to wybieg naiwny i Magda zdawała z tego sobie sprawę, ale cóż innego miała do wyboru?... Owszem, można było jeszcze inaczej postąpić. Wyjść naprzeciw, stanąć przed nimi twarz w twarz i powiedzieć w oczy... Tak, że wie wszystko, że żadnych wyjaśnień nie potrzebuje i że życzy im szczęścia... A później skinąć głową i odejść. Oczywiście, natychmiast spakować swoje rzeczy i jak najprędzej wyjechać.
— Dokąd? — odezwała się rozwaga.
— Tak, dokąd?... Do Warszawy?... Wynająć sobie skromny pokoik i postarać się o jakąś pracę...
Nagłe zrozumiała, że jest bezradna. Przecie w takim stanie na żadnej scenie nie otrzyma nic, zresztą o jakąkolwiek pracę dziś tak trudno. Prawie niemożliwe. Wrócić do ojca?... Zwrócić się o pomoc do siostry i szwa-