Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

tym światkiem nie łączy. Ten szmat przeszłości minął, nie zostawiając najmniejszej niteczki, któraby z nią Magdę łączyła.
Jadąc do Warszawy, tłumiła myśl odwiedzenia ojca i siostry. Nie miałoby to żadnego sensu. Przedewszystkiem wiedzieli o niej wszystko, lub prawie wszystko przez Biesiadowskiego. Gotowiby przypuszczać, że przypomniała sobie o nich tylko poto, by pochwalić się, by zadrzeć nosa i pokazać tym, co jej się wyrzekli, że przecież sama zaszła wyżej, niż mogli marzyć, tym, co ją odepchnęli, jako zwichniętą, zaimponować teraz swojem jaśnie państwem.
A Magda bynajmniej tego nie chciała. Nie chciała wystąpić przed ojcem z miną wyższości, nie chciała go ani upokorzyć, ani zmusić do wyrażenia żalu, że tak źle z nią postąpił.
Jednak im dłużej siedziała w Warszawie, tem lepiej zdawała sobie sprawę, że poto tylko tu siedzi, by zdecydować się na wizytę u ojca. Wciąż silniejsza ogarniała ją tęsknota, aż pewnego wieczoru, podniósłszy wysoko kołnierz swego futra, weszła do tak dobrze znanej bramy.
Nic się tu nie zmieniło. Taksamo mętna żarówka opleciona drutem sterczała nad wejściem na schody, taksamo na schodach było brudno i ciemno. Nawet drewniane stopnie między drugiem a trzeciem piętrem trzeszczały i chwiały się taksamo.
Zadzwoniła.
W przedpokoju usłyszała szybkie męskie nieznajome kroki. Drzwi uchyliły się i dopiero po głosie go poznała: był to pan Kamionka, mąż Adeli.
— Kto? Do kogo?... — zapytał, natężając wzrok.