Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

rzeniem Magdy stały się cichsze, sztywniejsze, ale zato bardziej wytworne, bardziej pańskie.
Nawet taki facecjonista i mistrz od wybryków, jak Władek Zaimski z Bezmianowa, któremu przebaczano tysiączne nietakty, a który przyjechał wprawdzie z frakiem w walizie, jak wszyscy — ale w sportowem ubraniu, zażenował się po przywitaniu Magdy i aż do wieczora nie pokazał się, ukrywając się w sypialni Ksawerego. A przecie Magda powiedziała mu tylko:
— Ładnie to z pańskiej strony, panie Władysławie, że przerwał pan dla nas zapewne miłą przejażdżkę konną.
Ksawery, który to słyszał, rósł jak na drożdżach. Przechodząc obok Magdy, szepnął:
— Brawo! Dałaś mu po nosie, z pierwszoklaśnym fasonem.
— Mój Wery — zatrzymała go — Zastanów się, jakie to zabawne...
— Co?
— No to, że nawet wytworność chwalisz trywjalnemi, gminnemi wyrazami.
Zaniepokoił się:
— Przecież nikt nie słyszał?
Magda zmierzyła go zimnem spojrzeniem:
— Owszem. Ja słyszałam.
Skrzywił się, ale zaraz roześmiał się i pocałował ją w rękę:
— Przepraszam, kochanie.
Odszedł, a Magda, słuchając jakichś nudnych wywodów siedzących obok prałata Skuminy i wojewodziny Buszerowej, z goryczą rozmyślała o Ksawerym, o tym warchole Zaimskim, o nich wszystkich. Wydawali się