Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/265

Ta strona została uwierzytelniona.

wery nie chciał oddać go dobrowolnie, będzie miał skandaliczny proces i sąd zmusi go do tego.
Była już prawie w połowie grabowej alei, gdy usłyszała za sobą tupot nóg. Po chwili dopadł jej chłopak kredensowy. Zadyszany i z wystraszonemi oczyma bełkotał coś niezrozumiale:
— Proszę jaśnie pani... Niech jaśnie pani wraca.... Nieszczęście się stało!...
— Jakie nieszczęście?
— Jaśnie pan się zabił!
— Jezus, Marja! — krzyknęła Magda.
Nie wahała się chwili i prawie biegiem zawróciła do pałacu. W pokoju przyległym do palarni tłoczyli się rezdenci i służba. Wewnątrz na sofie, blady, z zamkniętemi oczami leżał Ksawery. Rozpięta marynarka, kamizelka i koszula były zabryzgane krwią. Obok w kącie pokojówka cuciła panią Aldonę. Pan Michał nachylony nad synem badał jego puls.
— Szybko — krzyknęła Magda do służby. — Na koń i do Grójca po lekarza!... Niech przyjeżdża natychmiast taksówką. A wy czego stoicie? Prędzej wody, ręczniki i jodynę z apteczki!...
Zrzuciła kapelusz, ściągnęła rękawiczki.
— Puls dobry — zwrócił się do niej spokojnie pan Michał. — Słaby, ale dobry. Przebił się tym sztyletem.
Na brzegu sofy leżał zakrwawiony aż po rękojeść mały marokański sztylet, jeden z kilkunastu rozwieszonych w palarni na ścianach.
W piersi Ksawerego z lewej strony ziała szeroka rana. Przyniesiono wodę, ręcznik, jodynę i Magda szybko zrobiła prowizoryczny opatrunek. Ksawery oddychał normalnie. Ułożyła wygodnie jego nogi, pod głowę wsunęła kilka poduszek; kazała przenieść panią Aldonę do