Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Wysokie progi.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

trzymał. Na dobitek Ksawery odwróciwszy się gwałtownie, ujrzał w lustrze własną twarz i przeraził się.
Na szczęście ostatkiem sił zdołał wypaść na pokład i pochylić się nad burtą.
Po pięciu minutach już mu było wszystko obojętne. Prosił Boga tylko o jedno, by nie zobaczyła go w tej sytuacji Magda. Widocznie jednak los i tego nie chciał mu oszczędzić.
— Wery, mój biedaku! — usłyszał za sobą jej głos — Wszędzie szukałam pana.
— Fatalnie się czuję — spojrzał na nią prawie z niechęcią.
Wyglądała świeżo i zdrowo, jak zwykle.
— Chodźmy na górny pokład — wzięła go pod rękę — tam usiądzie pan na ławce... No, niech się pan mnie trzyma, mocniej.
Posłusznie dał się zaprowadzić na górę i usadowić. Przyniosła pled, którym go otuliła i pomarańcze. Dopiero, gdy zaczęła chusteczką wycierać rękawy jego wiatrówki, spostrzegł, że ma je w obrzydliwy sposób zapryskane.
— Magduś — jęczał — nabierze pani do mnie obrzydzenia.
— Ależ bynajmniej — oburzyła się — jest pan chory i to wszystko. Musi pan mieć jakąś opiekę.
I rzeczywiście, odtąd opiekowała się nim przez całe trzy dni. Zostawiała go tylko nakrótko samego, by zdobyć dlań lekarstwa, których zaczynało na okręcie braknąć, lub też pośpiesznie zjeść lunch, czy obiad. Wieczorem odprowadzała go do kabiny i bez żenady pomagała w rozebraniu się.
Runicki poddawał się z rezygnacją tej opiece. Początkowo usiłował szczerze protestować, później tylko uda-