Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 01.djvu/81

Ta strona została uwierzytelniona.
—  79   —

— Nie zda mi się to bogactwo na nic. Nie wezmę!
— Z serca daję, Bóg widzi, że z serca. I nie żałuję.
— A ja z serca dziękuję. Dziękuję, Prokop, za twoją dobrą wolę, ale nie trzeba mi pieniędzy. Chleb mam, na tytoń i odzież zarobię, po co mi?!
Mielnik namyślał się przez chwilę:
— Daję — powiedział wreszcie — ty nie bierzesz. Twoja rzecz. Wiadomo, siłą ci nie wepchnę. Ale i tobie tak nie wolno! Cóż ty, Antoni, chcesz mnie odmówić wdzięczności? Cóż ty chcesz, żeby mi ludzie oczy wykłuwali, że ja tobie za taką sprawę niczym nie odpłacił?... Nie wolno tobie tak nie po chrześcijańsku, tak nie po ludzku postąpić. Nie bierzesz złota, to przyjm co innego. Bądź gościem u mnie. Żyj z nami jak rodzony. Chcesz czasem co pomóc we młynie albo w gospodarstwie, pomagaj, nie zechcesz, nie pomagaj. Tak żyj, jak u własnego ojca.
Antoni kiwnął głową:
— Dobrze mi u ciebie, Prokop, i zostanę. A darmo chleba jeść nie będę. Póki zdrowia i sił starczy, roboty nie wyrzeknę się, bo i co by bez roboty było za życie? A tobie za serce dziękuję.
Więcej też mowy między nimi o tych sprawach nie było. I wszystko zostało po staremu. Tylko przy stole matka Agata dawała teraz zawsze osobny talerz Antoniemu i najtłustsze kąski dla niego sama wybierała.
W najbliższy piątek, kiedy to zjazd we młynie bywał największy, Wasil wyszedł na podwórze w krótkim, nowym kożuszku, w karakułowej wysokiej czapie i w długich butach z lakierowanymi cholewami. Chodził tak, jak gdyby nigdy nic na oczach wszystkich. Chłopi gęby szeroko otwierali i jeden drugiego łokciem w bok trącał, bo nikt uwierzyć nie mógł, że to prawda, co baby opowiadały, że robotnik Prokopa Mielnika, jakiś przybysz z daleka, Antoni Kosiba, cudem z kalectwa Wasila wyleczył.
Jak głośne przed tym było nieszczęście Wasila, tak głośno teraz mówiono o jego wyzdrowieniu. Mówiono w Biernatach i w Radoliszkach, w Wickunach i w Nieskupej, w Pobereziu i w Gumniskach. A stamtąd wieści szły dalej aż po zaścianki Romejków i Kuncewiczów, po wielkie wioski nad Ruczejnicą i jeszcze dalej. Tam mniej ludzie się tym zajmowali, ze względu na odległość, ale tu, pod bokiem, o nadzwyczajnym wyzdrowieniu we młynie wszyscy pamiętali.
Toteż, gdy pod koniec lutego na wyrębie w Czumskim lesie, padająca brzoza przygniotła gospodarza z Nieskupej Fiodorczuka, sąsiedzi uradzili wieźć go do młyna, do Antoniego Kosiby. Przywieźli go prawie bez duszy. Krew mu się gardłem rzucała i nawet jęczeć już przestał.