— Jaż jej nie krzywdzę, Bóg świadkiem — uderzyła się w piersi.
— No to idź. A wiedz i to, iż Antoni ją jak rodzoną kocha. Jakże to?... Jego nieszczęście spotkało, a ja mu tymczasem mam chleba i dachu żałować dla tej dziewczyny?... Boga się bój, Zonia. Idź... idź.
— Co nie mam pójść. Pójdę.
Zonia pobiegła do przybudówki. Żal już ją odszedł, a może i myśl, że ta panieneczka nie będzie jej rywalką, bo juści mając do wyboru starego Antoniego i Wasila, młodego i bogatego, raczej wyjdzie za niego, może i ta myśl sprawiła, że z rozczuleniem zaczęła przepraszać Marysię, tulić ją i całować.
— Co, co, nie płacz, ja dla ciebie wszystko, nie to żebyś przeze mnie miała łzy wylewać. Chcesz tę zieloną chustkę w kwiaty? Chcesz, to dam ją tobie... No, nie płacz, nie płacz..
![](http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/8/80/Tadeusz_Do%C5%82%C4%99ga-Mostowicz_-_Znachor_page068.jpg/420px-Tadeusz_Do%C5%82%C4%99ga-Mostowicz_-_Znachor_page068.jpg)
Głaskała ją po włosach, po mokrej twarzy, po rękach, aż wreszcie Marysia uspokoiła się. Gdy wróciła do kuchni, nie było już więcej mowy o całej sprawie.
Pomimo to, pomimo całej życzliwości, jaką rodzina młynarza otaczała Marysię, jej wrażliwość, raz zbudzona, nie dawała jej spokoju. Uczucie, że jest dla tych ludzi ciężarem, że korzysta z ich dobroci, nie mogąc niczym wywdzięczyć się za to, wciąż odzywało się z jednakową siłą. Wielokrotnie ofiarowała się z pomocą w gospodarstwie, lecz kobiet tu było dość i żadna nie dawała się wyręczyć.