Strona:Tadeusz Jaroszyński - Oko za oko.djvu/133

Ta strona została przepisana.

i trochę zalęknioną, inni nie tracili fantazyi, a kłaniali się spotykanym znajomym z uśmiechem prawie tryumfującym.
Zagospodarowaniem się w kozie kierował Brodowicz, który mimo młodości, bo zaledwie dwudziestą czwartą liczył wiosnę, w tej mierze starym był praktykiem. Odwiedzał on już „rataja“ kilkakrotnie, a znał też i inne podobne ustronia; miał zatem pewną, jak mawiał, „rutynę więzienną”.
— Chodzi o zdobycie wygodnej kamery — mówił, kręcąc się po ciemnym, brudnym, niewypowiedzianie cuchnącym kurytarzu. Zaglądał do cel, pertraktował z ich mieszkańcami, próbował układów.
— A wielu was?
— Ośmiu.
— Ho, ho, ho!
Zamykano im drzwi przed nosem.
Pełno! pełno! za pełno!
— Duda! — krzyknął ktoś z kurytarza.
Trelski odwrócił się, ale w ciemnościach nie mógł dojrzeć wołającego. Dopiero, skoro tamten odezwał się po raz wtóry, poznał Grzymałę.
— Duda! bywaj, mam dla ciebie miejsce.
Trelski ruszył w tamtą stronę, a za nim inni rzucili się kupą. Jednakże zdążyli się prze-