Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 05.djvu/12

Ta strona została skorygowana.
—   134   —

Nagle zadzwoniło mu coś w uszach i przed oczyma zawirowały barwne plamy. Było to ostatnie jego wrażenie, gdyż uderzony znienacka w skroń stracił przytomność.
— Przynieście światło! — rozkazał herszt korsarzy — musimy przecież obejrzeć naszego pasażera.
Zapalono lampę, i zbóje pochylili się nad zemdlonym młodzieńcem.
— Wcale ładny chłopak — powiedział Landola — i jakoś podobny bardzo do kogoś dobrze mi znanego. Ale do kogo? — zastanowił się chwilę, po czym rzekł:
— No mniejsza z tym, nie czas teraz na długie namysły. Zatkajcie mu dobrze gębę, żeby nie krzyczał, zawińcie w płótno i obwiążcie sznurem, żeby z niego się zrobiła spokojna, porządna i ładna paczka. Nie chcę mieć później z nim żadnych kłopotów w drodze.
W tej chwili do komnaty wślizgnął się notariusz.
— Macie go? — zapytał.
— Tak.
— Bronił się?
— Ani zipnął nawet, jakem go zdzielił. Nie spodziewał się zupełnie, co go czeka.
— Pewno jest nieprzytomny?
— Niech sobie będzie. Tym lepiej dla nas. Możemy już ruszyć w drogę.
— No, to chodźcie.
Towarzyszący Landoli majtkowie chwycili bezwładnego Mariana i ponieśli za notariuszem.