Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 11.djvu/5

Ta strona została skorygowana.
—   295   —

— Korregidor także jest między nimi.
— Który?
— zapytał Zorski.
— Z Manrezy.
— Ach, ten przyszedł w samą porę!
— O, sennor, opór jest niemożliwy. Jest ich przynajmniej dwudziestu.
Zorski przekonał się jednym spojrzeniem o prawdziwości tych słów i rzekł stanowczo:
— Pomimo tego będę walczyć!
Wtem nieznajomy wstał i rzekł:
— Nie kłopocz się, sennor! Zaopiekuję się tobą.
Zorski spojrzał ze zdumieniem na mówiącego i zapytał:
— Kim jesteś?
— Szlachetny przyjacielu! Dałeś mi wina, za to cię bronić będę. Czy nie widzicie, że ksiądz już wyszedł? Znamy się od dawna. Przywiedzie on posiłki. Bądźcie spokojni i zostawcie mnie całą robotę.
Alimpo ukrył się z Elwirą w najciemniejszym kącie izby. Zorski usiadł, trzymał jednak broń w pogotowiu. Tymczasem zabrzmiały na dworze różne okrzyki.
— To oni — rzekł jeden głos.
— Tak, to są sanki i konie hrabiego — dodał drugi.
— Zasłużymy sobie na nagrodę — wołał trzeci radośnie.
— Zsiadać! Wejść do domu! — krzyknął czwarty.
Był to głos korregidora z Manrezy.