Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 12.djvu/19

Ta strona została skorygowana.
—   337   —

przybrała przyjazny wyraz; przystąpił do matki, objął ją rączkami i rzekł:
— Nie, mamo, płakać nie będziesz. Jeżeli idę do wody, możesz mi zaufać.
Pocałowała go i odszedł z taką miną, jakby się wybierał na polowanie jastrzębi. Zastał już Ludwika, stojącego z kilku gajowymi. Prowadzili oni ożywioną rozmowę ze sobą.
Szli przez las i musieli wyczerpać całą swą wiedzę, by zaspokoić jego ciekawość. Jasnym było, że w chłopcu tkwiły zarodki silnego organizmu, który przy zwykłym rozwoju zaręczał mu nadzwyczajną przyszłość.
Ranek był jasny, zimowy. Cieple promienie słońca stopiły śnieg, pokrywający otwarte pola, lecz w kniei był głęboki na pół stopy. Robert musiał dzielnie kroczyć, by nie zostać w tyle za drugimi. Przybyli wreszcie do matecznika i odkryli tropy lisa. Psy rwały się całą siłą, nie puszczono ich jednak, gdyż należało wpierw obejść jego norę i przekonać się, czy jej jeszcze nie opuścił. Jak się zdawało, był to pustelnik, bez rodziny, który wolał swe leże zimowe zatrzymać dla siebie samego. Zatkano boczne szczeliny, tak, że tylko główne wyjście stało otworem, i spuszczono psy ze sfory. Zniknęły natychmiast. Teraz ustawili się strzelcy. Robertowi, który z dumą przygotowywał się do strzału, pozostawiono miejsce honorowe, obok wyjścia głównego.
— Nie zastrzel przypadkiem psa jakiego — napominał Ludwik. — Byłby to strzał bardzo nędzny.
Robert skulił się na ziemi i wsadził lufę swej