Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 13.djvu/3

Ta strona została skorygowana.
—   349   —

Przytuliły się do niego i całowały w usta i policzki. Był to prześliczny obraz szczęścia i wesela; on silny i przystojny, one dwie wiotkie postacie.
Tymczasem ruszył Robert ze swym lisem w dalszą drogę i wszedł przez bramę na podwórze zamkowe. Stał tam parobek, któremu nadleśniczy powierzył nadzór nad swym gospodarstwem.
— A, macie go? zapytał chłopca, zobaczywszy lisa na jego barkach.
— Ja go mam — brzmiała dumna odpowiedź.
— Ty? Tak to widzę, któż go zastrzelił?
— Kucharka! — odpowiedział Robert, krocząc z miną obrażonego granda. Szedł po schodach, przekonany, że złajał parobka słusznie i zapukał do drzwi leśniczego.
— Wejść! — odezwał się gniewny pomruk z wnętrza pokoju.
Pan kapitan był jeszcze tego samego usposobienia, w jakim zastał go królewski komisarz policji. Robert wszedł, pokłonił się po wojskowemu i rzekł:
— Tu jest ten łotr, panie kapitanie!
Natychmiast rozjaśniła się twarz nadleśniczego. Powstał, przystąpił i rzekł:
— A! to stary łotr! To szczwany, bardzo stary lis. Gajowi z pewnością nie łatwo dali mu radę.
— Gajowi mieli z nim robotę, lecz nie ja.
— Ty nie, do wszystkich diabłów! Sądzę, że jest za ciężki dla ciebie.
— O, panie kapitanie, on był lekki i dał się zastrzelić łatwo.
— Więc niosłeś go przez cały las, malcze?