Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 67.djvu/21

Ta strona została skorygowana.
—   1881   —

nadstawił ucha. W tej chwili, drzwi się otworzyły i wszedł porucznik huzarów gwardii z odznaką adjutancką. Był widocznie rozgorączkowany; rzucił czapkę na krzesło z miną, która wyraźnie zdradzała zły humor.
— Hola, Branden, cóż to? — zapytał jeden z obecnych. — Czy dostałeś od starego po nosie?
To, i coś gorszego! — odpowiedział z przekleństwem przybysz.
— Do diabła! Dlaczego?
— Pułk źle jeździ konno i w ogóle nie ma już prawdziwych oficerów — tak mówi pułkownik. Mam to panom zakomunikować w cztery oczy, abyście nie potrzebowali wysłuchać przed frontem.
Mówiąc to, rzucił się na krzesło, uchwycił pierwszą lepszą szklankę i rzucił nią o ziemię.
— Piekło i zatracenie! Do tego doszło! Nie możemy na to pozwolić!
Tak wołano dokoła. Oburzano się na pułkownika. Adiutant kiwał głową, klął i mówił:
— Jeśli się u góry ma takie o nas pojęcie, to nic dziwnego, że oficerów gwardii dobiera się teraz z najciemniejszych elementów. Mam oznajmić nowego kolegę.
— Ach! Do huzarów gwardii? Na miejsce zmarłego Wiersbicky‘ego? Cóżto za jeden?
— Podporucznik liniowy.
— Do licha! Z linii do huzarów! I to do jazdy gwardii! Do kata z tymi nowymi stosunkami!
— A słyszelibyście nazwisko, nazwisko!
— Jakże się nazywa?