Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 67.djvu/7

Ta strona została skorygowana.
—   1867   —

Dziś właśnie Golzen oddawał zakład, koledzy zaś dbali, aby do wydatku dołączyć kpinki.
— Tak, mój drogi Golzen, tobie idzie, jak i mnie! — mruczał długi, chudy kapitan w uniformie strzelców. — My obaj nie mamy szczęścia, a licho wie, z jakiego powodu.
— Ba! — roześmiał się Golzen. — Jeżeli chodzi o ciebie, to nietrudno zrozumieć, czemu cię kobiety nie darzą względami. Ta, któraby cię poślubiła, musiałaby zbierać kości na przestrzeni trzech mil’ co jest pracą dla anatoma, a nie dla kobiety.
— A ja jestem gotów na wszelki zakład, że wszędzie odniosę zwycięstwo.
— Oho! — rozległo się dokoła.
— Tak — powtórzył. — Każdy zakład o każdą dziewczynę. Na honor!
Uderzył ręką o miejsce, gdzie zwykle tkwiła rękojeść szabli, teraz odłożonej. Obejrzał się wyzywająco. Jego zarumienione policzki świadczyły, że nie skąpił sobie wina, i skory był do przecenienia swej potęgi.
— Miej się na baczności, mój drogi, bo cię trzy: mać będę za słowo.
— Proszę! — zawołał Ravenow. — Jeśli mnie nie będziesz trzymał za słowo’ to oświadczę, że lękasz się płacenia za drugie śniadanie!
Golzen z błyskiem w oczach podniósł się i rzekł:
— Godzisz się na każdy zakład?
— Tak! — brzmiała zuchwała odpowiedź.