Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 77.djvu/30

Ta strona została skorygowana.
—   2168   —

wyniosłą, że sługus nie wątpił o jego autentyczności. Odszedł, aby spełnić polecenie.
Odźwierny wszedł na palcach do pokoju, gdzie spał Grandeprise, aby nie budzić innych gości
— Cóż takiego? — zapytał zatroskany strzelec.
— Sennor, jakiś pan na was czeka. Chciałby pomówić z panem. To szlachcic wysokiego rodu. Nazywa się don — don — don Alcanto de Valesquo y—y—y... — Strasznie długo nazwisko!
Strzelec potrząsnął głową.
— Jestem bardzo ciekaw. Niech wejdzie!
Gdy się odźwierny oddalił. Grandeprise zapalił światło i skontrolował, czy rewolwer jest naładowany.
Wszedł nieznajomy. Zamknął za sobą drzwi i zaryglował nawet z wielką ostrożnością. Obydwaj spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Tego się żaden z nich nie spodziewał.
— Do licha! — zawołał Sępi Dziób. — Grandeprise!
— Do kroćset, Sępi Dziób! Wy tutaj? Jakieście się dostali do Meksyku? Widziałem was przecież u Juareza!
— Byłem świadkiem waszego odjazdu nad Rio del Norte. Nazwisko wasze brzmi pięknie, ale przywodzi mi na pamięć coś obrzydliwego. Znam pewnego nicponia, który tak samo się nazywa.
— Zounds! Znacie go?
— Nawet bardzo dobrze! — rzekł Sępi Dziób. — Osobiście i ze słyszenia.
— Naprawdę? Oddawna szukam tego łotra.