Strona:Urke-Nachalnik - W matni.djvu/72

Ta strona została skorygowana.

Już wpół do pierwszej — zawołał Janek. — Muszę iść.
— Dokąd? — zdziwił się Krygier. — Bądź cierpliwy. On zaraz nadejdzie.
Janek zbliżył się do okna. Tu wyraźniej dochodziły odgłosy nocnego ruchu tramwajowego oraz kroków spóźnionych przechodniów, powracających z zabawy, albo bezdomnych, poszukujących locum na noc pod gołym niebem. Wyostrzonym słuchem Janek pochwycił echa ciężkich ostrych kroków, zbliżających się pośpiesznie do bramy.
— Zdaje mi się, że on idzie! Poznaję go po chodzie!
Krygier pouczał wszystkich:
— Pamiętajcie, abyście byli bardzo uprzejmi dla niego i abyście niczym nie dawali mu odczuć, że mamy nad nim przewagę. A on będzie i tak tańczył pod rytm mojej muzyczki...
W przedpokoju rozległ się ostry dzwonek, a w chwilę po tym Regina wprowadziła do pokoju Wołkowa, którego zgromadzeni przywitali z widocznym respektem.
Wołkow był w cywilnym ubraniu. Robił wyrażenie przygnębionego człowieka. Krygier pierwszy wyciągnął doń rękę.
— Winszujemy ci z powodu objęcia tak wysokiego stanowiska. Dla godnego uczczenia tej uroczystości postanowiliśmy urządzić dziś bankiet, na który raczyłeś przyjść. Proszę, zasiądź z nami.
Krygier podsunął Wołkowowi krzesło, na które bezsilnie opadł, jakby miał podcięte nogi.
Pozostali uczestnicy bankietu, którzy również zamierzali wygłosić uroczyste powitania, widząc stan psychiczny Wołkowa. woleli zrezygnować z tej przyjemności.
— Dlaczego jest pan taki smutny? — zbliżyła się