Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/216

Ta strona została przepisana.

ślimak Arsinoi mokry jeszcze, dobyty przez rybaków z fal Morza Czerwonego.
Hans Alienus rozwarł ramiona, a nad jego obnażoną głową zabłysło słońce dawnych czasów. W uszach rozbrzmiewała mu mowa, zagasła dawno na ustach ludzkich, a w krzewach śpiewały ptaki, które przed tysiącami lat padły od strzał. Dawno zwiędłe kwiaty wznosiły barwne kielichy ponad ruń zmartwychwstałych posiewów, których ziarno niegdyś starte zostało w ręcznych młynkach wieśniaków. Wśród murów tajemniczo obronnego miasta roztrząsali siwi starcy kwestje znikłego świata, zaś ulicą wiedziono pod zielonym baldachimem parę oblubieńców, której potomkowie w setnem pokoleniu byli w grobie, nie zostawiając kostki, ni naparstka popiołu, ni pamięci imienia swego rodu. Pod czterema cyprysami targu rybnego wyklinała kulawa babina swych krewnych temi samemi słowy, jakich używała swego czasu, a w przedsionku wyniosłej świątyni śpiewali wychowankowie szkoły kapłańskiej ten sam ponury hymn, jakim czcili, onejże samej godziny, tego zmartwychwstałego poranka, swe bożyszcze w czasach prastarych.
Hans Alienus rzucił do wody pochodnię, upaloną aż po rękojeść, i w tej chwili szorstki głos obudził go z myśli i radosnego podziwu.
Barczysty, przysadkowaty starzec, z garbatym nosem i sumiastemi brwiami, stał opodal przy wodzie z resztkami glinianego dzbana w ręku. Ubrany jeno w brunatną koszulę, wymachiwał długim, czerwono malowanym prętem, o rękojeści w kształcie chrabąszcza.
— Przekleństwo tobie, o człowiecze nieznany! — wołał, drżąc z gniewu — Rzuciłeś tuż przede mną tlejącą pochodnię w rzekę, ja zaś przeraziłem się tak,