Strona:Verner von Heidenstam-Hans Alienus.djvu/345

Ta strona została przepisana.

Hans Alienus zjeżdżał coraz to niżej po chmurach i Tuklat zniósł go wreszcie na barkach na przełęcz górską, okrytą lodowcem.

Stanęli w Rzymie w Watykanie. Hans przebył żwawym krokiem schody, minął rozliczne, podobne świątyniom sale, okryte freskami i wszedł wreszcie do jednej, w której siedział otoczony dworem papież. Przysłuchiwał on się dyspucie, którą właśnie zakończono. Hans Alienus przykląkł i powiedział:

Spełniłem twoje, ojcze, polecenie,
Zstąpiłem w światy, które pogrzebiono,
Krocząc przez czasów zamierzchłych przestrzenie,
Z Sardanapalem kręciłem wrzeciono.
Przynoszę odeń w darze płyn tajemny,
Co młodość dawa i pobudza żądze.
Był to, zaprawdę, trud nie nadaremny,
Zadowolniłem cię, ojcze, jak sądzę.

Szmer trwożny przebiegł sztywne szeregi kardynałów. Hans Alienus złożył u stóp papieża flaszkę z wydrążonej dyni, ciepłą jeszcze od ciała, zamkniętą woskową pieczęcią i oplecioną sznurem. Ojciec święty oparł ciężko ramię o rzeźbioną bogato i okrytą aksamitem poręcz fotelu. Potem nagle wstał, wyrwał z rąk Szwajcara miecz, kuty w kształt płomienia, i wzniósł go wysoko. Słowa jego były ostre i donośne:

Nigdy, zaprawdę, nie stał gmach tak silnie,
Jak krzyż na moim tutaj oto tronie.
Dałem łopatę raz mędrcowi w dłonie,
Wziął się do pracy onej bardzo pilnie
I już nazajutrz dobył z ziemi łona
Przeszłość, co dawno była pogrzebiona.