Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/94

Ta strona została przepisana.

— Tak, jestem Hiszpan.
Odpowiedź Ferraguta wywołała triumfalne spojrzenie młodszej w kierunku towarzyszki. Ta z kolei zdawała się wyzbywać dotychczasowej nieufności i nagle poniechała nieprzyjemnej rezerwy. Po raz pierwszy uśmiechnęła się do kapitana sino-czerwonemi wargami, przypudrowanemi na żółto policzkami, lśniącą złotem impertynentką.
Tymczasem młodsza dama mówiła wciąż, jakby szczęśliwa, iż może się popisać niezwykłą zaiste pamięcią.
Podróżowała po całym świecie i nie zapomniała żadnego z państw, jakie widziała; mogła wyliczyć nazwy osiemdziesięciu wielkich hoteli, w jakich stają ci, co objeżdżają kulę ziemską dokoła. Spotykając kogoś z dawnych towarzyszy podróży, poznawała go niezwłocznie, choćby go była widziała chwilę tylko, częstokroć nawet pamiętała jego nazwisko. Tym razem wszakże zdawała się wahać.
— Pan się nazywa... kapitan... Pan się nazywa...
Uśmiechnęła się nagle.
— Pan się nazywa — rzekła tym razem już tonem pewności — kapitan Ulises Ferragut.
Przez długą chwilę, uradowana, rozkoszowała się zdumieniem marynarza. Potem ciągnąć zaczęła dalsze wyjaśnienia. Podróżowała mianowicie z Buenos Ayres do Barcelony na transatlantyku, gdzie był kapitanem.
— To już sześć lat temu — dodała. — Nie, siedem.
Ferragut, choć sam przypuszczał, że gdzieś się już przedtem musieli spotkać, nie był sobie w stanie przypomnieć: tyle przecież pasażerek przesunęło mu się przed oczyma! Mimo to uważał za wskazane skłamać przez galanterję; począł twierdzić, że ją pamięta.
— Nie, panie kapitanie. Pan sobie mnie nie