Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/156

Ta strona została przepisana.

Nagle kapitan przypomniał sobie o rannych.
— Ranni! co robić z rannymi?
W stodole, z której pocisk armatni część dachu zerwał, leżało na słomie przeszło pięćdziesiąt ciał ludzkich. Jedni zdrętwieli z bólu, inni rzucali się w gorączce, skarżąc żałośnie. Byli tam ranni z dni po przednich, którzy zdążyli się tu dowlec (o pomocy lekarskiej nie można było marzyć) inni, ranni tej nocy, usiłowali zatamować krew obwiązując rany swoje brudnemi szmatami, były również kobiety, zranione Ułamkami granatów.
Kapitan wszedł do tego improwizowanego przytułku, w którym czuć było zgniliznę, krew skrzepłą, brudne łachmany i ostry oddech chorych.
Gdy do nich przemówił, wszyscy, którzy mieli jeszcze odrobinę siły, skupili się w świetle jedynej dymiącej lampy. Jęki ucichły. Zapanowało grobowe milczenie. Przestrach odjął im mowę. Jakgdyby ci konający ludzie mogli się obawiać czegoś gorszego od śmierci!
Słysząc, że mają być pozostawieni na łaskę nieprzyjaciela, ranni usiłowali się podnieść ze swego barłogu, ale im sił zabrakło.
Do kapitana i stojących za nim żołnierzy dochodził gwar rozpaczliwych błagań i próśb bolesnych.
— Bracia, na miłość Boską! nie zostawiajcie nas tutaj!
Powoli zrozumieli konieczność tego kroku i przyjęli go z rezygnacją. Ale wpaść w ręce przeciwnika! być zdanym na łaskę Bułgarów i Turków, swych wrogów odwiecznych! Oczy ich dokończyły to, czego usta wypowiedzieć nie śmiały. Wielu z nich, których życie liczyło się już tylko na godziny, drżało na myśl o utracie wolności!
U ludów Bałkańskich zemsta jest stokroć gorszą od śmierci.
— Bracie! bracie!