Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/125

Ta strona została przepisana.
— 121 —

droga... — odparł z uśmiechem tajemniczym Szachin. — Kto wie, czy wyszedłszy ztąd, nie zechciałbyś pan koniecznie wrócić....
— Mój Szachinie — przerwał oficer — wiesz, że nie mam czasu i nie lubię tych zagadek, któremi mnie raczysz ustawicznie. Z fantazyi tylko tu przyszedłem, i prawie tego żałuję... Co mi masz do pokazania?
— Panie grafie — rzekł tonem prawie uroczystym Szachin — to co pan zobaczysz, tego nikt tak prędko nie ujrzy!...
— Cóż tedy? skarb tajemniczy? cudowne zjawisko?
— Tak jest, skarb tajemniczy... — mówił Szachin z pewnem uniesieniem — klejnot rzadki i kosztowny, z którym nie tak łatwo zmierzyć się może jaki inny, choćby najdroższy; zjawisko cudowne naprawdę, które olśni niejednego, za które Szachin stokroć więcej możeby mógł dostać, niż pan graf za wszystkich swoich obdartych hajdamaków...
— Dosyć już tego, skończże raz przecie tę zabawkę, bo mnie zniecierpliwisz do reszty...