Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/36

Ta strona została uwierzytelniona.


29 listopada.

Dwunasta w południe. Mróz, ale cicho, przecicho w powietrzu. Zdala ode wsi, na brzeżku, można uspozierać po świecie: panuje jedna barwa na ziemi — olśniewająca, niebieskawa białość, pod słońce aż rażąca oczy. Za białem łonem doliny stoją regle zlekka oszadziałe, ciemne, nad nimi szare na żebrach, z białem żyłkowaniem i białymi żlebami — turnie, a nad tem jasność wielka nieba, i skromne, leniwe, nizkie słońce, zdaje się na kilka piędzi tylko przesuwające się nad szczerbiną Giewonta.
Siedzimy pod ścianą odludnej szopy: cisza absolutna, — tu nie dochodzi ani szum potoku, ani odgłosy życia ze wsi, ani furkot skrzydeł ptasich, ani dzwonienie trznadla — cisza — tylko słychać kapanie kropel ze strzechy, przygrzanej przez słońce,
Cisza, białość, jasność i lekki, najlżejszy, jaki jeszcze chwyta oko ludzkie — opar ponad ziemią!