Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

bo dopiero w pół godziny, padają pierwsze promienie na polanę wyżej Pająkówki na Gubałówce, zrazu blade i rozstrzelone, aż wreszcie oświecając coraz niższe stoki, w całą godzinę później zjawiają się w dolinie Zakopańskiej i w pokoju.
I wstaje wielki dzień! Mroź trzaskający 21°, gonty na dachu trzaskają z łoskotem. Przejrzystość powietrza tak wielka, że góry wydają się tuż, jakby się zniżyły, zmalały pod olbrzymim stropem niebieskim, czystym, jasnym, nieopisanej przezroczystości. Oczy nie znoszą blasku i bieli śniegu, który skrzypi jakimś metalicznym zgrzytem szkła tłuczonego. Śnieg jest sypki, że i ździebełko nie przywiera do obuwia, garnie się i osypuje pod stopami jak miałki piasek, jak żwir, drobny, suchy, na polach iskrzący się tymi niepojętymi blaskami złota, ametystów i szafirów, rzucający ognie brylantów — a w wielkiej płaszczyznie podobny do ziarnistego marmuru. W powietrzu stoi wielka cisza; ani przeleci wrona, ani zaćwirka wróbel, lub sikora, nie zatrzeszczy sroka, nie zaszczeka pies. Nawet potok usnął snem zimo-