Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.


29 grudnia.

Prześliczny dzień, słoneczny, cichy; mróz zelżał do 10°. Na modrem niebie białe obłoki, jak wielkie, długie skiby, zorane olbrzymim pługiem, miejscami porwane w nieforemne kotyry. Na północy runa białe, porozwlekane. Po bokach słońca świecą blado dwie słonecznice, jak dwa słońca, zjawisko nierzadko zdarzające się w Zakopanem. W powietrzu lekki opar — wszystkie kontury stuszowane, wszystko prześwietlone, miękkie. Wielka przyjemność chodzenie po śreniach śreń — twarda skorupa na zamarzłym śniegu ; stare śniegi zamarzły i nie załamują się pod nogami, tworząc drogę wszędzie: niema potoków, młak, dołów, rowów, wszędzie można chodzić. Pole zdeptane we wszystkich kierunkach — zupełna swoboda, nic nie tamuje drogi, nikt się nie trzyma dawnego śladu; idą ścieżki prosto jak strzała. Tu ktoś szedł za pilną sprawą, skracając sobie drogę do odległej chaty pod lasem, inne znów wiją się w różnych kierunkach, to ktoś szedł swobodnie, może chłopcy ze szkoły, ciągnąc saneczki.