Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

dobywa z cienia lasy z taką sutą i wspaniałą okiścią, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem; zaledwie istnieje różnica w stopniu białości między polanami i lasem. Nie sama to okiść, lecz i szadzielina kilkodniowa zasłoniły czarną smreczynę tak, że prawie zlała się z zaśnieżonemi golaźniami, a w blasku słońca i lasy i pola promienieją oślepiającą jasnością. Wdzieramy się w górę na Gładką, ścieżką po za probostwem, przez mostek za potok. Co za drzewa! Każdy gatunek inaczej ubielony, po bieliźnie rozpoznasz go zdaleka. Nad potokiem pochylone wierzby, z nikłemi, cieniutkiemi gałązeczkami, poplątanemi w siateczkę, wydają się jak najcudniejsza pajęczyna, jak najfantastyczniejsza koronka, haft najdelikatniejszy, śnieżny, na pokładzie modrego, atłasowego nieba. Tu i owdzie w rozsosze tkwi nieforemna bryła śniegu, a na konarach białe pokrowce. W martwocie powietrza, stojącego pośród –8°, rozlega się smutny głosik nawoływania niewidzialnego ptaszka. Po pilnem wglądaniu dostrzegam maluteczkie stworzonko z dziobkiem długim,