Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

wnym pędem, jak dym wybuchającej armaty, odrywał się nowy obłoczek, i znowu cisza, tylko zamieć na wirchach coraz gęstsza i szersza, z po za której wielu szczytów rozpoznać już nie można. Szum coraz bliższy i coraz mocniejszy, napady wichru z gór coraz częstsze i gwałtowniejsze, coraz niższe. Już nietylko przelatują górą, zawadzając o czuby drzew najwyższych, teraz potrącają o kalenice dachów, o kanty strzech, miotając nim z szaloną wściekłością, pędząc śnieg przez zapory, sypiąc groble i grzędy śniegu, rozpylając go w powietrzu. Co chwila wicher zrywa z rozwidlonych gałęzi jesionów bryły śniegu, obrywa gzymsy i fryzy śnieżne z krawędzi dachów, i pędzi je po ziemi. Dygocą zręby domów, trzeszczą ściany, jęczą dachy pod naporem, kurniawa zwolna zajmuje całą dolinę, zasłania słońce; giną drzew sylwety, gaje olszowe, świat ogarnęła zamieć szalona. Pochowały się pod strzechy i jaty stadka wróbli, nie słychać metalicznych śmigów trznadli, czasami tylko przeleci sroka, lecz wicher, miotając nią, zagina długi ogon, gna i za-