Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

mi się para i tłucze ponad wodą, jakby gotowaną. Cisza, martwota w powietrzu; nastroszone, oszadziałe i zgłodniałe wrony, żółciuchne sternadle i pokulone wróbelki tułają się po ulicy i podchodzą aż ku sieniom. Zgroza — głód — śmierć zaziera w oczy. A na całej ziemi, na domach, na drzewach, leży gruba warstwa śniegu, zeskorupiała, zmarznięta i twarda





19 stycznia.

Słońce wyziera z po za gór, jak z za olbrzymiego zamkowego muru, poszczerbionego zębem czasu, usadzonego blankami. W tym murze nie widać żadnych szczegółów, żadnej rzeźby, wszystko zatopione w mlecznym oparze, który nasiąkły jest światłem tak, że świeci jak śnieżna powierzchnia. Z powodzi tej świetlnej atmosfery wynurzają się, jak kontrforty, oddzielne regle, zaledwie dostrzegalne dla oczu, zaledwie naznaczone konturem, zresztą jak widziadło, jak rzecz niesubstancyonalna, pływająca w powietrzu.