Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

wziął w oczy, wpatrzył się ostro w osiedle i powtórzył parokrotnie, niby zaklęcie mocne:
— Wyżeńże! Wyżeń! Wyżeń!...
Ale zaklęcie nie poskutkowało. Nikt się z chałupy nie ukazał.
Wojtuś już przecie nie oderwał się oczami. Przyczaił się w ulicy, można rzec: przywarował u wyjścia z osiedla i czekał. Postanowił już czekać cierpliwie. Drętwiał w ciele, nudził się i niecierpliwił, jakby w rzeczy tam stał koło płotu.
Minęła chwila jedna — druga — czas dłużył mu się niepomiernie. Nareszcie!... Z osiedla, jak dwa światła, wyszły łyse woły — za niemi Kasia...
Poznał ją zdaleka i aż drgnął cały z radosnego wzruszenia. Przywarł odrazu oczami do jasnej jej postaci i prowadził ją przez całą ulicę i dalszą wygonną drogę aż ku stokom, póki jej schylenie lesiste wraz z wołmi nie przesłoniło.
Teraz począł w niecierpliwości serca i oczu pacierzami rachować, rychło się z wołmi we wrębie ukaże. Miał już odrachowaną miarę (nieraz ją sprawdzał!), wiedział też, że Kasia musi gnać jedyną drogą wrębem poprzez ubocz, bliską, bo jeno potokiem dzieloną, i schyloną ku stronie, na której on stał z wołmi.
Szepcąc „Zdrowaś Marja“ i odliczając zmówione na palcach, modlił się zarazem gorąco o łaskę ujrzenia Kasi. Do Matki Boskiej miał zaufanie zupełne, większe, niż do własnej matki. Zwierzał się Jej ze wszystkiem. Ona też nie odmawiała nigdy jego prośbom.
Niezadługo na przechyleniu zaświeciły białe czoła wołów (jak on je kochał! jak im rad był zawsze!). Wychyliły się wnet całe, czerwone