Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

I gasła zwolna w gibrzynach wysokich. Czasem chustka jej mignęła jeszcze z poza smreczków, jak skrawek nieba — hań u wierchu.
Wojtusiowi zdało się, że dzień się chmurzy, że słonko zachodzi. I wreszcie tam — za wierchem — zaszło jego słonko, radość oczu. Wnetby był płakał. Bezwiednie prawie zajął woły i gnać je począł ku wierchowi. Nieodparcie ciągło go coś za nią.
Osatał się dopiero na wyźniej polance. Przypomniał sobie, jak mu ojciec ostro przykazował, aby się z Płoszczany nie ruszał z wołami, aby nie gnał za wierch ku pasterzom.
— Pamiętaj, żebyś mi sie krokiem z polanki nie ruszył. Tu se paś, tu trawa jest, to sie woły najedzą. Tam ino figle z pasterzami, bezeceństwa, a woły, zganiane w jedno miejsce, ino sie rogami sermują.
Raz nie posłuchał, pognał z pasterzami, i o mało że paskiem nie dostał wieczerzy. Wtedy jeszcze miał na obronę to, że słota trwała, zimno było, a tam pasterze w kolebach palili — bo tego, że mu się samemu cnęło paść, ojciec nie chciał wziąć nijak na uwagę.
Cóżby teraz powiedział? Jakby się usprawiedliwił? Dzień pogodny, słoneczny, aż powietrze drga — trawy dla wołów nie brak... Świat widno dookoła — ludzi pełno po polach — wesoło... Tak ojcu może się przedstawiać. Nieraz, jak się Wojtuś skarżył przed nim, że mu się cnie samemu, powiadał:
— Jaby se za raj uważał, jakbych mógł tak ślebodnie przy wołach wypocząć. Cóż ci sie tam dzieje? Widok masz — głód ci nie dokucza —