Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.
— 56 —

jeszcze, oddania się sobie i rozejścia. Ona już się wnętrznie nie opierała. Chwilami zresztą, dobrze jej było tak iść, dobrze czuć go przy sobie, dopowiadać wzrokiem to — czego usta jeszcze nie śmiały; pochylała się w jakiejś rozkosznej a bolesnej ociężałości.
— Zmęczyłaś się, Ello? — zapytał, widząc jej rumieńce i oddech ciężki.
— Trochę, może odpoczniemy!
Usiedli na jakiejś ławce odsłoniętej, bo czuli potrzebę pławienia się w słońcu. Cisza otaczała ich głęboka. Nikt nie przechodził tą stroną parku. Drzewa, jak senne szeleściły liśćmi. Płatki kwiatów wiatr strząsał na trawniki. Zielone głębie parku wionęły czarem i tajemnicą. Cienie drzew, chaotycznie splątane, przesiąknięte plamami słońca, majaczyły, niby wizje. Jakiś gorący oddech przyrody przejmował ich omdlewaniem, a głosy ptaków, kipiące w gęstwinie, duszące oddechy kwiatów i cały ten wrzący rozgwar wiosny wlewał im w żyły niby war ognisty i rzucał sobie w ramiona, czuli, jakby rozlewanie się w powszechnej rozkoszy — bo każdy kwiat, każde drzewo, każdy cal ziemi dyszał upojeniem i łączył się ze wspólnem krążeniem soków, przenikał się w miłosnym szale przyrody i pociągał ich w odmęty niepamięci. Ani wiedzieli, kiedy spletli się ramionami i zapomnieli o wszystkiem.
Jeszcze, jeszcze! i usta szukają ust, ramiona się obejmują. Jeszcze, jeszcze! i drżący, oszaleli, cisną się do siebie — toną w sobie, zamierają.