Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/267

Ta strona została uwierzytelniona.

polismeni w długich płaszczach, niby czarne stożki, po których spływały strugi wody.
Nie widział Ady już parę dni, gdyż od seansu prawie nie wychodził z domu. Czuł się bowiem źle; opanowały go jakieś niewytłumaczone niepokoje, bezprzedmiotowe marzenia, lenistwo i taki gwałtowny opad woli, że godzinami siedział w Reading Room’ie, zapatrzony bezmyślnie w ogień, głuchy i ślepy na wszystko. Od tego dnia również nie widział Daisy, powiedziano mu, że słaba i nie wychodzi z mieszkania; poprzestał na tem. Jakaś zgniła apatja skrępowała go bezwładną obojętnością na wszystko i tak obmierziła życie, że nawet własne sprawy budziły w nim nudę i wstręt. To też szarpał się i burzył na konieczność, która go wlokła w ten straszny wieczór po zadeszczonem, opustoszałem mieście.
Medytował właśnie o tem, gdy powóz zaturkotał przy nim, i jakiś głos zawołał na niego po imieniu.
Daisy wyzierała przez opuszczoną szybę.
— Gdzie pana zawieźć? — pytała, robiąc mu miejsce przy sobie.
Rzucił stangretowi nazwę hotelu i wsiadł pośpiesznie.
— Wezwali mnie do rodziny, jakaś sprawa, nie cierpiąca zwłoki.
— Czy to ta śliczna dziewczynka i wspaniała pani, z któremi widziałam pana w Green Parku?
— Tak. Ale co się z panią działo od soboty?