Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bagh! — pantera drgnęła na ten głos, wyprężając czarny grzbiet w kabłąk, wspierała się przedniemi łapami tak potężnie o stół, że dygotały jej wszystkie muskuły, jak napięte strasznie i z trudem powstrzymywane sprężyny, stół również drżał od naporu i szczękały o siebie naczynia.
— Bagh! — krzyknął surowo Mahatma, pantera zwinęła się wtedy i jednym potężnym susem skoczyła mu do nóg...
Odetchnęli wszyscy, bo w martwem milczeniu oczekiwano, że stanie się coś strasznego, więc z ogromną ulgą przypatrywano się panterze, najspokojniej zjadającej olbrzymie kawały chleba z rąk Guru.
— Może się kiedyś stać niebezpieczną — zauważył ktoś.
— Bagh nikogo nie skrzywdzi, łagodniejsza jest, niżli koty Mrs. Tracy, i mądrzejsza od wielu, wielu ludzi — objaśniał Mahatma łagodnie.
— Miałem to dziwne uczucie, że się rzuci na mnie — powiedział Zenon.
— Nie jest zbyt groźna, ma kaganiec przecież i spiłowane pazury.
— Tak, ale samą siłą skoku mogłaby zabić, zresztą dosyć już mam samego jej wzroku, straszny... — wstrząsnął się nerwowo.
— I dlaczego właśnie pana sobie wybrała?
— Być może dlatego, że siedzę naprzeciw krzesła jej pani, że byłem najbliżej, trudno przecież czemś innem tłumaczyć.