Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.
— 29 —

I znowu zapadła w zadumę sędziwą, a ta jej czcigodna głowa, okryta bujnemi włosami, zwisła na piersiach i fiołkowe oczy zwarła w drzemce.
Odszedłem, aby jej nie zbudzić, i utonąłem w gromadzie.
Upał się jeszcze potęgował, po twarzach i karkach braci pot spływał strumieniami, a oczy zaczęły płonąć gorączką zmęczenia. Szosa podnosiła się precz wgórę, aż do Głuchowa, jakiegoś bardzo ładnego folwarku. Stamtąd szła już trochę wykopem, i zaczynał się spadek. Szedłem ścieżką, biegnącą szczytem wykopu, pod osłoną olbrzymich krzaków ligustu. Wtem krzyk ogromny, krótki, przeleciał jak piorun, i cała ta różnobarwna rzesza, idąca niżej, rozpadła się literalnie na dwie połowy, a środkiem, zgóry, czarny koń, zaprzężony do długiego wozu, leciał naoślep, mały tylko chłopak, wstrzymywał go, jak mógł, ale zwierzę rozszalałe, ze wściekłą siłą zestrachania roztrącało tłum i tratowało. Piorun ani burza nie rozwalą tak drzew, jak strach rozsypał tych ludzi. Zrobił się odmęt, pełen rąk wzniesionych, głów pochylonych, twarzy posiniałych strachem nagłym i ciał padających pod konia, staczających się do rowu, biegnących w pola, i słychać było tylko jeden jęk, podobny do ryku, a nad tą masą, drgającą w skurczach, splątaną — to czarne zwierzę w popłochu biegnące po rozpłaszczonych ciałach. Przejmujący potęgą obraz.
Zatrzymano konia, gdy już wyminął kompanję i roztratował cztery kobiety. Szczęśliwie się skończyło, bo mogło tak samo być czterysta. Zabrano pokaleczone