Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/39

Ta strona została uwierzytelniona.
— 39 —

Zerwałem, ile ich było, i przyniosłem. Spojrzał na mnie nieśmiało i z pieszczotliwością dotykał ich ustami. Zdziwił mnie ten ruch, był za miękki na chłopską duszę. Spostrzegł to, bo się spojrzał, i szepcze cicho, jakby zawstydzony:
— Tak lubię, że jak się dotknę kwiatka, to mi się aż słabo robi.
— Nie mów, Antoś. Jemu, bracie, dochtory zabroniły mówić.
— Dawno syn chory?
A matka na odpowiedź mówi całą historję choroby.
— Dwa lata, bracie, jak ino wrócił z Brazylei, tak się położył i cherla i cherla i nawet mi schnie. Coby to zwierz abo i człowiek stawał moi sierocie na drodze, nie dałabym, jeno jak te ręce słabe mam — zdusiłabym. A tu człowiek musi patrzeć, jak mi zamiera, i nic poradzić na to, nic! Tysiąc złotych kosztują dochtory i leki. Jeśli nas Najświętsza Panienka nie poratuje, to pomrzemy razem — bo nie zostanę sama, choćby nie wiem co, nie zostanę...
— Mamuś, ty na mojem weselu będziesz tańcować jeszcze — szepcze chory i gładzi dużą spracowaną rękę matczyną z jakiemś smutnem pocieszeniem.
— Ja nie dawałam iść do tej Brazylei, u proga się kładłam, jak suka skomlałam, a nie — zachciał i poszedł. Poco jemu, bracie? Onże profesję piękną ma, stolarzem jest, grunt jako i domek po ojcu tyż, i mnie tylko jedyną, i poszedł za morze, jak Żyd albo niecnota jaka, co tutaj już ludziom w oczy spojrzeć nie spojrzy.