Strona:Władysław St. Reymont - Z ziemi polskiej i włoskiej.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.
— 40 —

— Bracie, jakie ładne — mówi chory, pokazując rozrzucone po polach grusze, osypane kwiatem.
— Napłakała ja się, napłakała. Rok tam był i wrócił. To ja, bracie, z tej uciechy dur miała w głowie, sprosiła sąsiadów, zabiła prosię, co mi trochę ssać nie chciało, ale wartało jeszcze ze trzy ruble, i wyprawiła bal, że to ha! Pamiętasz, Antoś?
— Pamiętam, mamo.
I znowu ten blady uśmiech miłości i anemji wykwitł na jego ustach, ale matka zmienia nagle tok rozmowy i krótko rzecze:
— Nie mówili jeszcze, Antoś, do twojego patrona.
Rozkłada książkę i głośno czyta, a chory słowo w słowo powtarza, z tą szczególną uwagą i skupieniem suchotników.
Już miałem odejść, kiedy z poza mnie wyciąga się długa, rasowa ręka i rzuca choremu na piersi gałąź okwieconą gruszy i bratków błękitnych pęk. To jedna z tych trzech zakwefionych; była tak blisko, że przez muślin woalu spostrzegłem profil cudowny i błękitny błysk źrenic.
Snadź słyszała rozmowę naszą.

Łęczeszyce.

Odpoczynek krótki. Poklasztorny, o włoskiej fasadzie kościół stoi niedaleko szosy, prawie w zbożach. Skromny we wnętrzu, ot kościół oraczy, którzy z tych pól szumiących schodzili, klękali w zbożach, na drodze, i modlili się, mając krzyż przed sobą i te