Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom I.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.
— 117 —

— A pan Jaś długo będzie jeszcze w klasach?
— Do świąt jeno.
— Wróci do dom, czy też do urzędu pójdzie?
— Moiściewy, a cóżby w domu robił na tych piętnastu morgach, a mało to jeszcze drobiazgu!... A czasy ciężkie, jak z kamienia... — westchnęła.
— Bo i prawda, chrztów to ta jeszcze jest dosyć, ale co z tego za profit!
— Pochowków nie brakuje przeciech — dorzuci ironicznie Boryna.
— I... co za pochowki, sama biedota mrze, a ledwie parę razy w rok zdarzy się jakiś gospodarski pogrzeb, z którego coś kapnie.
— A i wotyw coraz mniej, a i targują się, jak te Żydy! — dorzuciła.
— Z biedy to wszystko idzie i ze złych czasów — usprawiedliwiał Boryna.
— Ale i z tego, że ludzie o zbawienie swoje ani tych w czyścu ostających nie zabiegają. Proboszcz nieraz o tem mówił do mojego.
— I dworów coraz mniej. Dawniej, kiedy się jeździło po snopkach, czy z opłatkami, czy po kolędzie, czy też po spisie — to jak w dym do dworu — nie żałowali i zboża, i pieniędzy, i leguminy. A teraz, Boże zmiłuj się, każdy gospodarz się kurczy i jak ci da snopczynę żyta, to pewnie zjedzoną przez myszy, a jak tę ćwiartczynę owsa dostaniesz, to pewnie plew w nim więcej, niźli ziarna. Niech żona powie, jakie mi to jajka dawali latoś za spis wielkanocny — więcej niż połowa była zbuków. Żeby człowiek nie miał tej trochy gruntu,