Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom II.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.
— 126 —

Otrząsnęła się z obrzydzenia, i tem usilniej myślała o Antku, i już się nie broniła przed wspominkami, i nie uciekała od tych kuszących, słodkich szeptów.
A dzień się dłużył ogromnie, nie do wytrzymania, że co chwila wychodziła na ganek, to do sadu za dom i przez drzewa patrzyła na pola... albo wspierała się o chróściany płot, dzielący sad od drogi, biegnącej za wsią, wzdłuż sadów i zabudowań, i tęskliwemi oczami leciała we świat, na białe śnieżne pola, do borów ciemniejących, jeno że nic nie rozeznawała, tak ją całą przejmowała głęboka radość, że za nią się ujął i skrzywdzić nie dał.
— Taki dałby radę wszystkim! Mocarz ci on, mocarz! — myślała z tkliwością. — Gdyby się zjawił teraz, w tem oczymgnieniu! nie oparłaby mu się, nie!..
Bróg stał niedaleczko, zaraz za drogą, w polu nieco, wróble w nim świerkały i całemi bandami chroniły się do wielkiej dziury, jaka była wybrana w sianie; parobkowi nie chciało się włazić i zwierzchu zrzucać, choć tak Boryna przykazywał, to skubał se po ździebku, kłakami, aż i jamę wyskubał, że parę ludzi mogło się w niej pomieścić.
— Wyjdź! za bróg wyjdź — powtarzała bezwiednie Antkową prośbę.
Uciekła do chałupy, bo zaczęli dzwonić na nieszpory, a jej się zachciało samej iść do kościoła, w głuchej, niejasnej nadziei, że go tam spotka.
Juści, że nie było go w kościele, ale zato spotkała się zaraz przy wejściu, w kruchcie, z Hanką, pochwaliła Boga, wstrzymując rękę przed kropielnicą, by