Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/106

Ta strona została przepisana.

wzgardą i obrzydzeniem w przestrzeń niebieskawą, ku białym chmurom... w nieskończoność!
Znów milknie. Dusza obezsilona skarży się w potokach łez. Cały sztywnieje, porusza się z trudnością. Ciężkie łkanie wstrząsa nim co chwila. Na ustach, na twarzy, w oczach osiada ból, bez pamięci, bez woli, bez sił...
Idzie przed siebie w nicość, w odrętwienie martwe, w niepamięć o sobie, która powstaje z serca, z mózgu i czarnym, nieprzenikliwym całunem pokrywa mu zwolna oczy, myśl o przeszłości i teraźniejszości... Przestaje czuć, przestaje myśleć i widzieć...
Twarz zastyga, napiętnowana wszystkiemi nędzami. Oko obsycha z łez, patrzy szeroko rozwartą źrenicą, nieruchomie, bez blasku, jakby martwą. Porusza się jak automat i powtarza od czasu do czasu bezmyślnie: — Napróżno!
Słońce złoci wszystko dokoła, wlewa