Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/20

Ta strona została przepisana.
— 20 —

na niebie rzucały różowawy odblask na śnieg. Cienie nocy włóczyły się leniwie po załamkach i zagłębieniach murów, taiły się w nagich gałęziach drzew. Zapalano latarnie, gdzie niegdzie z okien domów i drzwi sklepów wylewała się aż na chodnik smuga złotego światła. Ruch na ulicach ustawał, każdy biegł szybko do domu, do ciepłego ogniska, do uśmiechniętych twarzy swoich bliskich, kilkoro sanek z głośnym brzękiem dzwonków przemknęło ulicą, srebrna kaskada śmiechów, echa wesołych rozmów unosiły się nad niemi...
Jan wlókł się w kierunku dworca kolejowego i myślał, czy też ci wszyscy, którzy go tak szybko wymijali, mieli się poco śpieszyć. Z zawiścią przypatrywał się oknom oświetlonym i cieniom migającym poprzez szyby.
— Ciepło mają... — i wyobraźnią przenosił się na ich miejsce, że zdawało mu się, iż czuje ciepło, ogarniające jego członki.