Strona:Władysław Stanisław Reymont - Krosnowa i świat.djvu/67

Ta strona została przepisana.

Przycisnęła się bezwiednie plecami do oparcia krzesła.
Nie czuła się obrażoną, tylko bezmierny niepokój owładnął jej duszą.
— Co mi jest? — zapytywała siebie, nie znajdując odpowiedzi. Wkrótce odeszła, zakłopotana, wystraszona tem nieznanem, które ją wyprowadzało z równowagi. Odchodząc, nie podała Janowi ręki, nie spojrzała nawet na niego. Szepnęła tylko półgłosem: — Do widzenia.
Dzień był jeszcze jasny, prawie ciepły. Słońce zalewało światłem, przenikało wszędy. W jasnem, przejrzystem powietrzu czuć było wiosnę. Szmaty ziemi, miejscami zupełnie ogołocone ze śniegu, ciemniały plamami szklistemi, przepojonemi wodą. Wszędzie woda, śnieg topniejący, błoto...
Wszędzie jakiś wybuch spętanej przez zimę natury, jakieś wrzenie życia utajonego jeszcze, jakieś przygotowania do walki, przedsmak zwycięstwa i triumfu!
Jan wyszedł. Zaraz za stacją wszedł na plant. Głowę trzymał wzniesioną do