Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/114

Ta strona została przepisana.

— Jo zawdy z tatulem w bór chodzę, a z Jantką ptaki wybirowa, to sie nie bojom...
— Śnieg może was zawiać.
— E!... duchtem pódziewa, to je bliżej.
— Że to was matka puściła na taki czas...
— Jeszcze zakurek nie było, kiejśmy poszły, a w dumu świcić nie było czym, i śledziów trza i asencyi lo stryjny, a tatulo poszli w obchód.
I pogadywali sobie, a chłop pijany znów sobie, w ten sposób:
— Gospodarz jezdym, to pon jezdym. Pon na rano, pon na połednie i pon na odwiecerzu. Zimniok źres! Bo mi tok lo hunoru trza. Piechty chodzis! Bom taki sielny pon, co już kunie i focmany nie lo mnie. Gorzołcysko, śmierduche chlosz! Bo mi sie już haraki cknią. Pijanica jezdeś! Cichoj, bo cie wytne. Pijanica jezdeś! Zdziele kłunicą, jak Bóg na niebie, zdziele. Pijanica jezdeś! A psio paro! bedzies się ze mną ktyźnił, naprzeciw stawoł! — krzyczał groźnie. — Pijanica jezdeś! A zapowietrzuny! Zakatrupie, zakatrupie sobaczy! — i schwycił się za włosy, bił się po głowie, po twarzy, szarpał sam siebie a krzyczał: — Nie wydziwioj, nie dunderuj, bo gospodarz jezdym, to pon jezdym!
Potem raptownie przestał i upadł ciężko na ławkę.
Dzieci obojętnie spoglądały na niego. Uniósł się trochę i zawołał cichym, pokornym głosem, wyciągając do nich butelkę:
— Roboki, napijta się, taki ziąb... Napijta się...
Dzieci przysunęły się jeszcze bliżej karczmarki nie słuchały, zajęte ogromnie wybieraniem śledzi.