Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/168

Ta strona została przepisana.

Zapomniała o sobie, jakby się zatracając w tym wulkanicznym entuzjazmie. Poczuła się jakby straszliwym płomieniem, uskrzydlona niewypowiedzianą radością, zdała się unosić na dźwiękach muzyki, na migotach świateł, na śpiewach. Stało się z nią to, co się już nieraz stawało w dzieciństwie, na nabożeństwach w ich wiejskim kościele, kiedy to grania organów, śpiewy chłopstwa, bicia dzwonów, światła, procesje z pozłocistą monstrancją na przedzie — doprowadzały ją do ekstatycznych uniesień, do płaczów i długich omdleń. I obecnie nie wiedziała już co się z nią dzieje. Czuła się jakby źdźbłem porwanem przez huragan i z rozkoszą nadludzką dawała mu się ponosić, i rzucać choćby na zatracenie. Spragnionem sercem piła te wrażenia, aż do utraty świadomości.
Ochłonęła nieco dopiero przed dworcem kolejowym. Cały plac był udekorowany w niesłychane ilości świateł, chorągwi i zieleni. Improwizowane trybuny zapchane były do ostatniego miejsca. Wszystkie okna domów pełne były ludzi, ze wszystkich stron leciały okrzyki wraz z kwiatami na głowy żołnierzy. Publiczność prawdziwie amerykańska przyjmowała ich owacyjnie.
Ochotnicy stanęli rozwiniętym frontem, mając na lewym flanku potężną watahę sokołów, a z prawej głęboki czworobok wojskowych związków.
Na jakiś znak, — muzyki przestały grać, stało się prawie cicho, że głos Majora miasta dawał się wyraźnie słyszeć. Mówił krótko, dobitnie i obrazowo, a zakończył okrzykiem na cześć koalicji i Polski.
Potem jęli przemawiać inni.