Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/218

Ta strona została przepisana.

Patrzył w nią ze współczuciem.
— Musieli panią strasznie pokrzywdzić rodacy — skłonił się i odchodził.
— Mr Jack! — zawołała, szarpnięta jego niemą rozpaczą.
— Wierzę pani, że to nie za niemieckie pieniądze! Tylko że nie rozumiem pani, nie wiem kto pani jest? — wyznał i, nie odebrawszy odpowiedzi, odszedł.
Dobił ją ten głos przesmutny. Zabrzmiał w niej niby dzwon żałoby. Nie myślała teraz o awanturach, niedawnem niebezpieczeństwie i wrzaskach tłumów, do tego była przyzwyczajona oddawna. Przeszło, nie pozostawiając w pamięci głębszego śladu. Ale jego bolesne wyrzuty i jego szczery ból, oto co ją przejmowało, nie dając ani chwili spokoju. Siedziała wciąż na dawnem miejscu, a te jego twarde słowa, niby uderzenia bokserskiej pięści, waliły ją po głowie, rozbijając gmachy jej wierzeń i krusząc jej serce rewolucjonistki.
Łusia pozasłaniała wybite szyby i przyszła do niej.
— Proszę pani, chłopaki poszły do baru na kolację, bo już późno.
Porwała się i opadła z powrotem, głos Łusi przebrzmiał w niej bez echa.
Obudziła się rano o zwykłej godzinie, nie mogąc sobie przypomnieć, kiedy się położyła. Mąż jeszcze nie powrócił a wczorajszy dzień już przysłaniały mgły oddalenia! Ileż to znacznie cięższych burz przeżyła! I także przeszły bez śladu. Tylko słowa Jack’a wciąż powracały do pamięci. Rozważała je teraz w spokoju, w trzeźwem świetle dnia i rozumu. Śmieszne się jej wydały i naiwne. Znała je oddawna mówione