Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/129

Ta strona została przepisana.

Płoty bagnetów kołysały się miarowo, polśniewając w kurzawie jadowitemi żądłami, błyszczały trójkątne miedziane blachy na kołpakach, a liliowe kurty, różowe obszlegi i białe hajdawery grały żywemi farbami.
Lud był dobrany wzrostem, prezencyą, sprawnością w rzemiośle wojennem i zahartowaniem w trudach obozowych. Gęby mieli zuchwałe, gęsto plejzerami poznaczone, ślepia srogie, wąsy jednako w górę wykręcone i moderunek jakby prosto z igły. Maszerowali żelaznym a czujnym chodem i tak równo, że linia frontu nie wygięła się ani na jedną piędź, zaś ponsowe wierzchy kołpaków dawały rozwiniętą, długą wstęgę. Niby piętrząca się coraz groźniej fala, walili przez plac na rzędy starych lip, rosnących nad drogą do Łazienek, tam, gdzie czekał na nich Działyński na siwym koniu wraz z adjutantem Lipnickim. Byli już o kilkanaście kroków, gdy Hauman, zawróciwszy w miejscu dryganiem, krzyknął donośnie:
— W miejscu! krok!
Stanęli, ni przestając rypać nogami, aby nie stracić taktu.
— Wybornie! Sto czterdzieści kroków na minutę! — chwalił szef radośnie.
— Kolumna w le-wo! Frontem! krok zwyczajny! Marsz!
Odmienili dyrekcyę sprawnie, jakby kartę odwrócił i, pomaszerowali.
Zaś Działyński z perspektywą przy oczach bacznie śledził ich obroty. Co pewien czas podporucznik Lipnicki śmigał na gniadej kobyle z rozkazami szefa, i Hauman,