Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/139

Ta strona została przepisana.

tał pułkownik, choćby nawet sam Król Jegomość, a jak sekretnego znaku nie zrobi, to trzymać jęzor za zębami powinnością. Mnieby i obcęgami nie wyrwał tego, co wiem.
— Dawno służysz?
— W regimencie jestem od dziecka, zaś fajfrem już na piąty rok.
— I prochu jeszcześ nie wąchał, co?... Skrob a uważnie.
— Ja? — skrzywił się z politowaniem. — Ja, proszę wielmożnej osoby, przeszedłem zeszłoroczną wojnę, plejzerowany byłem i sam pan kapitan wypomniał mnie przy befelu przed całym batalionem! — duma zadrgała w jego głosie. — Służbę znam, jak pacierz, a dojdę lat, to do frontu się podam.
— Nie wolałbyś pohasać na koniku, hę?
— I!... nie mam ja nabożeństwa do końskiego ogona — splunął wzgardliwie. — W kawaleryi dziedzice za oficyerów a pastuchy za pocztowych, to i prawego żołnierza nie znajdzie ze świecą! Widziałem jeich robotę — prawił tonem i sposobem starego wygi. — Pod Zieleńcami tak się nizko kłaniali jegrom, że w szarży jeno łby końskie widać było! Uderzyli też, jakby kto rzucił pierzyną. Paradować na odpustach, ognie dawać przy wiwatach, łuszczyć spichlerze a z komór wydobywać dziewuchy, to akuratnie potrafią.
Proszę wielmożnej osoby prawym policzkiem na lewo! — komenderował, goląc z balwierską sprawnością i nie przestając rozprawiać. — Wszystkie wojska naśmiewają się z tych kobylich pociotków, bo to i nosa