Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/189

Ta strona została przepisana.

jego modą, penetrując jeno ponuremi oczyma wpośród ludzi i powozów przejeżdżających. Nie suplikował też o jałmużnę, a jeśli mu kto wetknął w garść jaki grosz, dziękował skinieniem głowy lub podaniem otwartej tabakiery.
Konopka, dając mu złotówkę, spytał cicho o jakichś sprzysiężonych.
— Siedzą w traktyerni Poltza na Podwalu, przeciwko pałacu Igelströma.
— Niech na mnie poczekają do piątej — szepnął, cofając się gwałtownie pod mury, bowiem z bramy galopował na rozhukanym koniu żokiej w czerwonym fraczku, takiejże czapce i żółtych botfortach, w ślad za nim pędziła wysoka karyolka o czerwonych kołach, zaprzężona w cztery siwki, powożone przez słynną z urody i wesołego życia Andzię, obok niej siedział kapitan Kaczanowski, niedbale rozparty, zasię po nich toczyło się jeszcze trzy powozy pełne alianckich oficyerów i strojnych dam. Przelecieli niby burza, roztrącając przechodniów, pierzchających na wszystkie strony.
— Żeby was, psiekrwie, wydusiła morówka! — błogosławił ktoś z pokrzywdzonych.
— Skręcili w Senatorską, napewno walą do Szulca na Wolę — zauważył Zaręba.
— Kapitan nie przebiera w kompaniach — ozwał się zgryźliwie Konopka.
— Dziewczyna prosto kanar, wabna i pono szaleje za nim.
— Przystoiż mu taka komitywa z alianckimi oficyerami?