Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/191

Ta strona została przepisana.

Zaczął się umawiać o spotkanie wieczorem, gdy najniespodziewaniej stanął przed nim Klotze.
— Co waść tutaj robi? — dziwił się Zaręba, wielce poruszony tem spotkaniem.
— Właśnie powracam z koszar Działyńskich, gdzie szukałem pana porucznika.
— Dawno waść bawi w Warszawie? — Ledwie się powstrzymał od innych zgoła pytań.
— Trzeci dzień. Instaluję kasztelana na zimowych leżach i ledwie już zipię z utrudzenia — obciągał swoim zwyczajem westę na cale wysadzonym brzuchu.
— Zdrowi wszyscy? — pokazywał twarz obojętną, ze drżeniem jednak czekając responsu.
— Jak rydze! Zwiozłem cały dom do Warszawy, samych czterokonnych bryk pod bagażami dwanaście, nie rachując karet pani kasztelanowej, szambelanostwa i pojazdów pod dworskich ludzi. Nasz agent wynajął pałac Borcha na Miodowej, ale naleźliśmy go w takim stanie, że choć łeb sobie rozbij z rozpaczy! Istny Pociejów! Pani kasztelanowa kazała mi przedewszystkiem odszukać pana porucznika — ukłonił się, szczerząc zęby w jakimś konfidencyonalnym uśmiechu.
— Stawię się jeszcze dzisiaj. Wuj pozostał w Grodnie?
— Tak, ale sejm się skończy, albo go zalimitują lada dzień, i natychmiast przyjedzie. Powiem pani kasztelanowej, że pan porucznik będzie na podwieczorku...
— Może i wydolę na tę porę. Jakże waść znalazł stolicę po Grodnie? — chciał przeciągnąć rozmowę.
— Śliczna, jak zawsze, lecz napomina mi młodą, opuszczoną małżonkę: strasznie smutna. Na ulicach